Theme by Kran

20 cze 2016

Rozdział I

    

Siedziałam zanurzona w podręczniku do historii. Literki powoli zaczynały na siebie nachodzić i się rozmywać, aż w końcu moja głowa bezwiednie opadła i zderzyła się z leżącą na blacie biurka książką. Natychmiast poderwałam się na równie nogi, sięgając w stronę stóp, by wyciągnąć różdżkę z buta, a w następnej chwili przybrałam idiotyczny wyraz twarzy świadczący o mojej nieustannie rosnącej głupocie.
W pokoju panował półmrok, a Laura cicho pochrapywała, jedną nogę zakładając na nocny stolik. Tak, spała do góry nogami. Nie panowała nad tym, ale każdego ranka budziła się w normalnej pozycji, do tego w pełni wypoczęta. Ja stałam ubrana w jasnoniebieską koszulę nocną i zastanawiałam się, gdzie wcięłam różdżkę, dopóki nie zorientowałam się, że na stopach mam kapcie.
Westchnęłam zrezygnowana, zamknęłam podręcznik, zgasiłam lampkę i cichutko, dosłownie na paluszkach, przeszłam do łóżka. Zanim jednak się położyłam, zdążyłam uderzyć małym palcem o kant jego nóżki. Musiałam zakryć usta dłonią, aby nie zawyć z bólu.
Jeszcze tylko trzy miesiące, pomyślałam. Trzy miesiące i będą cię odprowadzać do łóżka każdego dnia i już nigdy nie uderzysz się w mały palec u nogi ani nie wejdziesz na porozrzucane przez młodszych braci klocki lego...
Jeszcze zanim odleciałam w objęcia Morfeusza, pomyślałam o swojej rodzinie.
Moja matka urodziła mnie, mając dziewiętnaście lat, a dwa lata później na świat przyszła dwójka bliźniaków. Prawnuczka władczyni wydała na świat następcę, który miał w wieku dwudziestu lat objąć pusty tron. Tym następcą miałam być ja.
Świadomość ta każdego dnia przerażała mnie coraz bardziej, kiedy zasypiając, przed oczami widziałam twarz martwej matki.

***

Pani Liza już od dwudziestu minut tłumaczyła jakiemuś człowiekowi, na czym polega klątwa oczu, tracąc przy tym cenny czas lekcji, która przecież wiecznie nie trwała.
W klątwie oczu chodziło głównie o znalezienie drugiej połówki. W młodości uważałam tę ideę za niezwykle piękną i chwytającą za serce. Osoba rzucająca ten urok musiała być nieszczęśliwie zakochana, gdyż teraz mało kto miał czas na szukanie tego jedynego.
Klątwa mówiła jasno – spojrzysz komuś w oczy, tracisz zdolność widzenia barw, a twój świat staje się smutny i czarnobiały. Klątwę zdejmowało spojrzenie w oczy przeznaczonej osobie. Gorzej, gdy się jej nie znalazło.
Więc gdy pani Liza tłumaczyła Franciszkowi, że to tylko i wyłącznie jego decyzja, czy spojrzy komuś w oczy, a następnie co zrobi z tym fantem, ja zanurzyłam się w myślach dotyczących tego, jak bardzo zmieniłam się na przestrzeni niemal czterech lat w Akademii.
Doskonale pamiętałam, jak pierwszy raz zaszłam pod dyrektorskie drzwi. W pierwszej klasie byłam naprawdę nieznośna. Napuszona dziewczynka z dobrego domu chcąca ustawiać wszystkich po kątach. Pragnęłam pokłonów i czci, której – jak można było się spodziewać – nie dostałam.
Nie uczęszczałam do przedszkoli ani innych szkół przed obowiązkowym rozpoczęciem nauki w międzygatunkowej akademii. Zajęcia lekcyjne znałam jedynie z książek i opowieści młodych pokojówek, z którymi spędzałem dużo czasu jako mała dziewczynka.
Kiedy przekraczałem próg Akademii XYZ, klątwa oczu była dla mnie czymś abstrakcyjnym, ponieważ nikt wcześniej nawet nie śmiał podnosić wzroku powyżej moich ust. Tutaj natrafiłam na cztery setki oczu, w które podświadomie chciałam patrzeć. I co rusz przyłapywałam się na tym, że myślę o przeznaczonej mi osobie.
Wcześniej sedno całej klątwy uważałam za niezwykle romantyczne. Tracić barwy, by odzyskać je za sprawą miłości. Jednak im dłużej przebywałam w XYZ, tym mniej pociągała mnie ta wizja. Ja… Nie chciałam tracić czasu na głupoty pokroju miłości, kiedy za trzy miesiące miałam objąć tron, a razem z nim władzę. Czy ktoś taki nie powinien być wzorem?
Moi rodzice odeszli, gdy miałam niespełna jedenaście lat. Wiedziałam, że tak musi być, że to kolejna klątwa, ale będąc małą dziewczynką nie obchodziły mnie czary. Pragnęłam tylko znów mocno przytulić mamę, chociaż raz; zobaczyć uśmiech na jej twarzy, a potem wysłuchać, co powinnam zrobić. Wciąż pochłonięta żałobą nie mogłam dobrze sprawować władzy.
Gdybym tylko mogła zabić tego, kto rzucił ten przeklęty urok…
We wściekłości z całych sił ścisnęłam długopis i połamałam go wpół, brudząc niebieskim tuszem ręce, książki i stolik. Przez chwilę wpatrywałam się w niesymetryczne plamy, zastanawiając się, skąd we mnie nagle aż tyle nienawiści do kogoś, kogo nawet nie znałam.
– Felicjo! – Pani Liza szybko znalazła się przy mnie, dosłownie znikąd wyjmując chusteczkę. – Idź, proszę do łazienki, dobrze? – Popatrzyłam, jak wyciera blat, a potem bez słowa wstałam i wyszłam z klasy.
Kiedy szłam, moje kroki odbijały się echem w pustym korytarzu. Harmonijnym korytarzu. Cholernie irytującym korytarzu. Znając już wszystkie zakamarki Akademii, nie bałam się, że trafię na wygłodniałego wampira. A nawet jeśli – zawsze mogłam go unieruchomić i nikt nie zamknąłby mnie za to w kozie.
Jeżeli ktokolwiek spodziewał się w samej szkole pięknych i czystych toalet, to mocno się rozczarował. W środku śmierdziało, a ściany były zapisane numerami telefonów. Łazienki stały się czymś w rodzaju matrymonialnego portalu, gdzie każdy mógł wybrać kogoś dla siebie. Najzabawniejsze jednak było to, że wszystkie malunki znikały po godzinie piętnastej i następnego ranka zabawa zaczynała się od nowa.
Nigdy nie zadzwoniłam pod żaden z tych numerów.
Odkręciłam kurek z ciepłą wodą, ale się przeliczyłam, bo i tak leciała zimna. Namydliłam ręce, ale nawet wtedy tusz nie chciał zejść.
– Może ci pomóc? – Usłyszałam za plecami i gwałtownie się odwróciłam, rękami dotykając spódnicy.
– Na Mab, Olek, co ty robisz w damskiej łazience! – krzyknęłam, kiedy już zorientowałam się, kogo mam przed sobą.
– Zobaczyłem, że gdzieś idziesz, więc postanowiłem ci potowarzyszyć – powiedział spokojnie.
No tak, wampiry nie miały najmniejszego nawet wyczucia smaku. Nie spodziewałam się jednak, że Aleksander będzie na tyle szalony, aby pójść za mną do d a m s k i e j łazienki.
Olek miał mocno zarysowaną szczękę, szczupłą sylwetkę i ciemne włosy. Miał też bladą – jak na wampira przystało – karnację. Zazwyczaj ubierał się dość normalnie, jak każdy nastolatek w Akademii, jednak niekiedy decydował się na ekstrawagancję, jak na przykład frak, w którym potrafił spacerować po korytarzach bez żadnego skrępowania.
– Masz ubrudzone palce. – Niby zaskoczony uniósł moją dłoń, po czym włożył jej palce do swoich ust, unosząc wzrok. Momentalnie zamknęłam oczy.
Aleksander nie pierwszy raz próbował odebrać mi wzrok, twierdząc, że nawet jeżeli nie jesteśmy sobie przeznaczeni, to chce zobaczyć kształt moich źrenic. Dla wampirów nie było nic bardziej podniecającego niż rozszerzone źrenice u partnerki. Ale ja nie chciałam zabawiać się z kimś, kto przede mną w swoim łóżku gościł niezliczoną liczbę kobiet.
Wampir zaczął zlizywać z moich palców tusz, używając przy tym wampirzego jadu, który był w stanie pozbyć się dosłownie każdej cieczy. Poczułam, jak na moje policzki wpływają rumieńce. Po chwili Alexander skończył bawić się moimi dłońmi i przysunął się do szyi. Jego ciepły oddech łaskotał moją skórę.
– Wiesz, czego chcę, prawda…? – wyszeptał mi do ucha, a ja momentalnie cała się spięłam.
Jak mogłam sobie pozwolić na taką chwilę słabości? Przecież to było niedopuszczalne! Skoro taki wampir był w stanie zawirować moimi emocjami, to co zrobią ze mną królewscy kontrahenci? Odepchnęłam go, odwracając się z powrotem w stronę lustra.
– Nie oddam ci duszy. Wygrałam ją w uczciwym pojedynku i jest moja – odparłam beznamiętnie, znów odkręcając wodę.
– Ta, uczciwym – prychnął. – Jeżeli to był uczciwy pojedynek, to ja jestem baletnicą. Nigdy nie grasz fair, Florencjo.
– W Grze Dusz nie ma regulaminu, wszystkie chwyty są dozwolone. Więc nie możesz mi mówić, że gram nieuczciwie. Po prostu jesteś słaby i tyle.
Wytarłam dłonie o papierowy ręcznik, po czym skierowałam się do drzwi.
– Mogłabyś być choć odrobinę milsza – rzucił na odchodne.
– Ta, a potem zostałabym przez ciebie pogryziona i bez wszystkich moich zdobyczy.
Aleksander był przystojnym mężczyzną, braku urody nie można było mu zarzucić. Piękna bródka oraz nadający mu indywidualności wywinięty do góry wąs sprawiały, że niemal każda pana w Akademii była jego. Poza tym był wampirem, a one zawsze miały największe powodzenie u każdej z ras. Ale nie u mnie, bo zbywałam jego zaloty od ponad roku. Wszystko nasiliło się, od kiedy ukradłam mu duszę.
Znaczy, nie do końca ukradłam, ponieważ wygrałam ją w pojedynku, jednakże Olek miał po części rację – nie grałam fair. Owszem, każdy ratował się jak mógł, a czarownicy magią, ale ja wiedziałam, jak się rozproszyć na tyle, by nie zanurzyć się w obcych wizjach aż po czubek głowy.
Od kiedy dyrektor skończył pojawiać się podczas rozgrywek, zaczęłam brać w nich udział. Raz za razem wygrywałam, każdego wieczoru powiększając swoją kolekcję kolorowych dusz. Trzepot skrzydeł utulał mnie do snu, a im był głośniejszy, tym dostawałam więcej spokojnych nocy.
Wróciłam na trzy ostatnie minuty lekcji, podczas których dowiedziałam się tylko, co jest zadane na przyszły tydzień. Wrzuciłam podręcznik i zeszyt do torby, po czym wraz z resztą klasy opuściłam salę i weszłam prosto we wściekły tłum nastolatków.
Podczas przerw Akademia XYZ przestawała być alegorią harmonii. Krzyki, smród, przepychanki, wulgaryzmy rzucane pod nosem. Czyli to, czym najbardziej szczycą się młodzi ludzie. Zanim zdołałam pokonać korytarz i skręcić na schody, trzy razy podeptano mi buty.
Kiedyś myślałam, że liczy się hierarchia – klas, wieku czy rasy, ale wystarczył rok w tej szkole, bym zrozumiała, że każdy jest równy i nikt cię nie przepuści, chyba że jesteś lubiany.
Ja tak średnio byłam lubiana, chociaż nie miałam zielonego pojęcia dlaczego. Nikt mi tego nie wyjaśnił przez prawie cztery lata. Czasami zastanawiałam się nad tym wieczorami, ale przecież nie zachowywałam się już aż tak zarozumiale ani egoistycznie.
Z drugiej strony, mogło to być spowodowane moją złą reputacją związaną z Grą Dusz. Odkąd zaczęłam wygrywać, zaczęto patrzeć na mnie spode łba.
Zeszłam do sali gimnastycznej, gdzie udzielałam lekcji dworskiej etykiety tym, którzy tego chcieli. Miałam kilku stałych uczniów, głównie niebieskookie i zielonookie czarownice z niższych klas, które zapragnęły chociażby liznąć królewskich obyczajów.
Zajęcia trwały całe czterdzieści pięć minut. Tym razem uczyłam ich, jak prawidłowo powinno się zachować podczas posiłku z kimś wyżej postawionym w hierarchii rodów. Pierwszym błędem, jaki powtarzano najczęściej, było siadanie i układanie rąk. To przecież oczywiste, że nogi muszą stykać się w kostkach! A dłonie spoczywać lekko na kolanach. No, chyba że zaczynamy posiłek i trzymamy tam chusteczkę, wtedy też możemy delikatnie oprzeć się przegubem o blat stołu.
Lubiłam opowiadać o dworskich obyczajach. Wychowując się w zamkniętym dworku, od małego wpajano mi zasady savoir-vivre. Jak jeść, jak siadać, jak stać, w co się ubrać, co powiedzieć. Lubiłam też, kiedy ktoś mnie słuchał. I właśnie na tych jednych zajęciach, raz w tygodniu, czułam się, jakbym prawie miała przyjaciół.
Prawie. Właśnie, dobre słowo. Sama doprowadziłam do stanu, w którym jedynie współlokatorka chciała ze mną rozmawiać i to też tylko wtedy, kiedy wypiła sobie przed wieczorem piwo albo dwa. Laura była rok młodszą czarownicą, która raczej łamała zasady niż ich przestrzegała, ale naprawdę dobrze się z nią mieszkało.
Dochodziła osiemnasta, kiedy w końcu udało mi się wejść do pokoju i rzucić się na łóżko. Laura zresztą wyglądała podobnie – cicho pochrapywała na swoim posłaniu, a spod jej złotych loków nie wystawał ani jeden skrawek twarzy. Kiedy tak spała, miałam wrażenie, że się dusi i nie uda mi się jej dobudzić, gdy nadejdzie poranek.
Chociaż bardzo chciałam, nie mogłam położyć się tak jak ona i odpłynąć w objęcia Morfeusza. Czekało mnie napisanie sprawozdania dla dyrekcji, zadania na matematykę, a wieczorem wypad na Grę Dusz. Nawet jeśli nie chciałam brać w niej dzisiaj udziału, bo moje myśli dryfowały w różne strony, uwielbiałam patrzeć na to, jak inni zachowują się pod wpływem skrajnych emocji.
Usiadłam przy biurku, odpaliłam laptopa i zaczęłam pisać.
Zastanawiałam się, jak można pisać, korzystając jedynie z papieru i tuszu. Znałam osoby stroniące od jakichkolwiek nowinek technologicznych, w tym komputerów, więc wszystko robiły ręcznie. Kiedy miało się jednak do oddania na drugi dzień esej na pięć tysięcy słów, stukanie w klawiaturę męczyło znacznie mniej niż ściskanie długopisu czy pióra.
Całym światem władał przemysł wysokiej technologii odziedziczony po przodkach, których jeszcze nie dotyczyła klątwa trzydziesty lat.
Właśnie, klątwa trzydziestu lat była bardzo ciekawym zjawiskiem. I bardzo przygnębiającym, gdyż większość dzieci traciło rodziców przed skończeniem podstawówki. Polegała ona na tym, że w dniu swoich trzydziestych urodzin po prostu się umierało. Zazwyczaj we śnie, zdarzały się jednak przypadki zasłabnięć na ulicy czy podczas pracy.
Urok ten przed laty rzuciła zła wiedźma pragnąca wiecznej młodości. Tak, jak powszechnie wiadomo, złe wiedźmy zawsze mylą odczynniki i nie precyzują swoich zaklęć. I tak, zamiast przestać się starzeć w wieku lat trzydziestu, wszyscy masowo zaczęli umierać.
Czarownicy nie odnaleziono, jednakże badacze dowiedli, że należała ona do nielicznych wiedźm z heterochromią, czyli różnobarwnością tęczówek. Choroba ta zdarzała się wśród dzieci Mab tak rzadko, jak bliźniacy wśród wilkołaczego potomstwa.
Kiedy skończyłam wszystkie zadane prace, dochodziła godzina dziesiąta. Przeciągnęłam się, ziewając. Laura stała przed wielkim lustrem zajmującym pół szafy i poprawiała makijaż. Miała na sobie obcisłe spodnie i luźny top na ramiączkach, wszystko to w ciemnych kolorach. Ale nie, Laura nie była żadną Gotką, a po prostu specyficzną dziewczyną przepełnioną indywidualnością aż po czubek głowy. Cmoknęła różowymi ustami, po czym się uśmiechnęła, co zauważyłam, wyjmując z szafy sweter.
– Znowu się wybierasz na Grę Dusz? – zapytała, zamykając oczy, jakby się bała, że zaraz w nie spojrzę. Nawet jakbym chciała, to przecież nie wypadało.
– Jak zawsze. – Wzruszyłam ramionami na szorstki wydźwięk słowa „znowu”. – Dzisiaj i tak nie będę grała, nie dam rady, a nie mam ochoty tracić duszy w pojedynku z jakimś szalonym pierwszakiem. – Wciągnęłam ubranie przez głowę, po czym związałam kasztanowe włosy w koński ogon.
– Mądra dziewczynka – skwitowała Laura.
– Dzięki. Mam jednak cichą nadzieję, ze jeszcze w tym tygodniu uda mi się zebrać kolejną do kolekcji. – Nie ukrywałam swojej pewności siebie, za każdym razem dobrze wiedziałam, na czym stoję, przysiadając na prowizorycznej scenie w Sali Dusz.
– Niedługo będziesz musiała zamówić kolejną półkę. – Laura zaśmiała się, przeciągając rzęsy tuszem.
– Dobra, lecę. Spróbuj mnie nie obudzić, jak będziesz wracać – poprosiłam, kierując się do drzwi.
– Jasne, masz to jak w banku, księżniczko.
Powtarzała to za każdym razem, a mimo to i tak wchodziła do pokoju, trzaskając drzwiami.
Nachyliłam się, aby sprawdzić, czy różdżka aby na pewno nie wypadła mi z buta, po czym wymaszerowałam na korytarz.
Niekiedy nadal natrafiałam na ślepy zakręt i zderzałam się z betonową ścianą, ale tę drogę znałam już na pamięć i mogłam przebyć ją z zamkniętymi oczami. Zresztą, wcale nie miałam aż tak daleko.
W Sali, gdzie zawsze uchylano drzwi, jak co wieczór tłoczyło się mnóstwo ludzi i aby dotrzeć pod samą krawędź sceny, trzeba było przedzierać się między tłumem. Jeżeli ktoś miał metr pięćdziesiąt, to z łatwością przeciskał się między nogami, ale ja mierzyłam ponad sto siedemdziesiąt centymetrów i górowałam nad znaczną większością dziewcząt. Ale wystarczyło słodko powiedzieć „przepraszam” kilka razy i już znajdowałam się w najlepszym miejscu do obserwacji.
Tamtego dnia powietrze było bardziej gęste niż kiedykolwiek wcześniej i gdy tylko przekroczyłam próg Sali Dusz, uderzyła we mnie nieprawdopodobna fala ciepła, prawie zwalając z nóg. Ktoś mnie jednak powstrzymał, a ja, cicho rzuciwszy „dziękuję”, podążyłam na swoje miejsce na widowni.
Na prowizorycznej scenie, przy stoliku, siedziała tylko jedna osoba. Miała na sobie pelerynę z kapturem zakrywającym jej twarz. Przeciwnik, wilkołak, w oddali tańczył… tango ze szczotką. Po raz pierwszy widziałam tak zamaszyste i dokładne ruchy u przedstawiciela tego gatunku, a przecież miałam z nimi do czynienia na co dzień. Dopiero po dłuższej chwili zorientowałam się, że to wszystko sprawka siedzącego – jak się domyśliłam – czarownika.
To było okrutne. Nawet ja nie zmuszałam rywali do podnoszenia się z krzesła, a co dopiero kazać im odprawiać prawdziwe show na oczach tylu par oczu. Wokół unosiły się śmiechy i chichy, ktoś krzyknął jakąś obelgę. Przecież ten wilczek nie będzie miał już życia w tej szkole. Wszyscy będą wytykać go palcami.
Już miałam się wydrzeć, gdy ktoś zakrył mi usta dłonią.
Znałam już skądś ten zapach. Ten słodki odór magii zielonookich połączony z niewyobrażalną siłą umysłu. Tak, doskonale go pamiętałam. Ten sam osobnik, który przewidział, że wejdę w Grę Dusz ze względu na swoje królewskie ambicje.
Gdy tylko zabrał rękę, złapałam go za nadgarstek, aby nie uciekł. Musiałam wiedzieć, z kim mam do czynienia.
Spojrzałam mu na twarz, a on znowu zamknął oczy. Urósł jeszcze bardziej przez ostatnie lata, tak samo jak ja. Miał ostro zarysowaną linię szczęki i ślad pojawiającego się już zarostu po porannym goleniu. Jego usta były zwyczajne – ani za małe, ani za duże; po prostu do niego pasowały. Jego ciemne, proste włosy dotykały aż samego, dość małego jak na chłopca, nosa.
– Nie masz dzisiaj siły na zabawę w tę okrutną grę – stwierdził tak cicho, bym tylko ja mogła to usłyszeć.
– Skąd możesz o tym wiedzieć?
– Bo to czuję. Tak samo jak ty mnie.
– To głupie. Zresztą, kim ty tak w ogóle jesteś?
Uśmiechnął się lekko. Naprawdę ślicznie wyglądał, kiedy kąciki jego ust powoli się unosiły.
– Czarownikiem.
– Wolne żarty – prychnęłam, odwracając głowę w stronę sceny.
Wilkołak dosłownie klęczał, a z jego piersi ulatywała dusza w chabrowym odcieniu. Wymęczona, posłusznie wleciała do słoiczka, usiadła i znieruchomiała, czekając na nieszybki powrót do ciała swojego właściciela.
– Gdybyś lepiej się przyglądała, wiedziałabyś, że od prawie czterech lat jesteśmy w jednej klasie, w jednym akademiku. Że jemy siadania naprzeciwko siebie. Że obserwuję cię każdego dnia i pilnuję, byś nie zrobiła nic głupiego – wyszeptał mi do ucha.
– Nie rób za mojego cholernego anioła stróża, bo sama doskonale daję sobie radę.
Powoli zaczynał mnie denerwować. Miałam ochotę spojrzeć w te jego oczy i odprawić go raz na zawsze, zabierając mu przy okazji zdolność widzenia barw. To byłoby okrutne, ale jego słowa niezwykle mnie irytowały.
Jednak moje myśli zostały pochłonięte przez coś zupełnie innego. Zwycięzca podniósł się i odrzucił kaptur do tyłu, ukazując swoją twarz. Stałam i nie mogłam w to uwierzyć. Przecież… Przestał. I wcześniej nie zachowywał się tak okrutnie względem swoich przeciwników.
Nie był to nikt inny, jak sam dyrektor Akademii XYZ.
Przemykał swoimi oczami po zebranych w Sali, uśmiechając się od ucha do ucha, jakby sprawiało mu to przyjemność. Jakby wiedział, że wywołał skandal i zaraz rozpocznie się kłótnia.
– Czy ktoś jeszcze chce spróbować? – zapytał delikatnym tonem.
Wzdrygnęłam się. Musiałam coś zrobić. Nie mogłam mu pozwolić stać tak dumnie i spijać strach z oczu innych. Dyrektorzy nie powinni się tak zachowywać. Nie, kiedy patrzą na nich uczniowie. Każdy, kto dzierży jakąkolwiek władzę, powinien świecić przykładem.
Co zrobiłaby moja matka? Spróbowałaby pokazać mu, gdzie jego miejsce.
– Nie rób tego. – Teraz to nieznajomy zielonooki złapał mnie za nadgarstek. Jego uścisk był mocy i pewny, ale nie na tyle, bym nie mogła się wyszarpać.
Wyciągnęłam podbródek do przodu.
– Ja! – krzyknęłam, przekraczając barierkę.
Młodziutki wilkołak spojrzał na mnie z litością, jakby już wtedy wiedział, że to nie zakończy się dobrze, że powinnam wiać. Ale ja nie mogłam, nie potrafiłam. Za bardzo kierowałam się honorem. Musiałam… Musiałam dać z siebie wszystko.
– Dobry wieczór, Florencjo – przywitał mnie dyrektor. Skrzywiłam się.
– Dzień dobry, panie Filstow. Co to w ogóle jest za nazwisko? Nie brzmi ani trochę polsko.
– Bo nie jest polskie. I choć z wielką chęcią porozmawiałbym z tobą o moim pochodzeniu, to jednak myślę, że ciekawiej byłoby rozpocząć już rozgrywkę. Oboje jesteśmy już zmęczeni. Poza tym niedługo pora iść spać.
– No to zaczynajmy.
Wyciągnęłam rękę, a kiedy ją uścisnął, wiedziałam, że nie ma już odwrotu. Albo musiałam wygrać, albo przegrać.



Dzień dobry! Rozdział liczy sobie 3103 słowa i jestem z niego nawet zadowolona, biorąc pod uwagę, że dawno nie napisałam nic tak długiego objętościowo. Postaram się, by kolejne części dorównywały tej liczbą słów.A więc Florencja będzie mogła się w końcu zmierzyć z dyrektorem, po prawie czterech latach. Jestem ciekawa, kto wygra.

6 komentarzy:

  1. Trzymam kciuki za Florencję, ale coś czuję, że to dyrektor wygra ://

    OdpowiedzUsuń
  2. Puf, jestem właśnie w trakcie komcia od stu lat, patrząc na moje tempo odpowiedzi, przybywam, by powiedzieć, że nie porzuciłam komciania Cię! :D

    OdpowiedzUsuń
  3. Po przeczytaniu prologu miałam trochę mieszane uczucia, szczególnie, co do tej abstrakcyjnej sprawy z oczami. :D Nie patrzeć komuś w oczy, to wydaje się nam, czytelnikom takie nienaturalne. :D
    Podoba mi się jednak motyw z Grą Dusz. :D I w ogóle, kreacja Florencji też bardzo mi pasuje, tak samo jak Twój styl pisania. Jest lekki i przyjemny w odbiorze :)
    A co do końcówki, mam złe przeczucia, że Dyrektor wygra. ;x
    Pozdrawiam i obiecuję w miarę regularnie komentować! ^^

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jak już komuś mówiłam - po setkach lat niepatrzenie w oczy jest tak naturalne, jak dla nas unikanie ognia.
      Mam nadzieję, że Flo nie stanie się Marysią. xd
      A dyrektor i wygrana... Cóż, trzeba poczekać. .w.

      Usuń